Komunia Święta kojarzy się z finansowym szaleństwem, rezerwowaniem sal na kilka lat wcześniej, kredytem, próbami w kościele i stresem zarówno rodziców, jak i dzieci.
Tak było zawsze.
Drogie prezenty, skupienie się na całej narzuconej przez świat otoczce, jak ma wyglądać ten idealny dzień.
Ma być na bogato.
Nawet jeżeli w najbliższe wakacje rodzina nie wyjedzie nad morze.
Trudno.
Przecież to komunia.
Ale po co to wszystko?
Motywacje rodziców bywają różne, od tradycji, poprzez presję rodziny i strach – co sobie ludzie pomyślą, po prawdziwą wiarę i potrzebę wypływającą z serca. Część osób posyła dziecko do komunii, żeby mieć z bani, żeby później było łatwiej, w razie co. Bo wiadomo, bierzmowanie, chrzty, śluby. Znudzone dzieci chodzą na próby, uczą się modlitw i znoszą niedogodności, bo gdzieś tam na horyzoncie majaczy się wizja prezentów i uzbieranej kasy. Jest o co powalczyć. Tak było zawsze.
Przecież to komunia.
A gdyby tak zrobić to inaczej?
Zapytałam Kasię, czy chce przystąpić do sakramentu komunii.
Opowiedziałam jej z czym wiąże się decyzja, że będziemy w każdą niedzielę chodzić do kościoła itd. Zdecydowała, że chce.
Wybraliśmy kościół, w którym wiedziałam, że nie będzie żadnych prób, bo jak powiedział ksiądz, nie można wyspowiadać się na próbę, nie można na próbę przyjąć sakramentu.
Wszystko odbyło się naturalnie, bez stresu, spontanicznie i pięknie.
Opowiedziałam Kasi czym jest sakrament komunii. I o tym, że najpiękniejszym prezentem jest podarować innym coś od siebie. Uprzedziłam, że dzieciaki w klasie zapewne dostaną drogie prezenty.
Zgodziła się.
Z otchłani szafy wyciągnęłam moją sukienkę komunijną, uszytą przez krawcową na warszawskiej Pradze, ponad 30 lat temu. Kasia zachwyciła się. Zapytała, czy może się w nią ubrać w dniu komunii.
Zgodziłam się.
Na zaproszeniach, bardzo niekomunijnych, ale niezwykle pięknych, Kasia napisała prośbę, żeby zamiast prezentów komunijnych przynieść karmę dla psów i kotów, którą później zawieźliśmy do pobliskiego schroniska. Uzbieraliśmy niemal 100 kg.
W tym niezwykłym dniu byli z nami nasi rodzice, nasze rodzeństwo i babcia.
Zjedliśmy obiad i tort bezowy.
Bawiliśmy się z dziećmi, śmialiśmy się, spędziliśmy niesamowity dzień z najbliższymi.
W naszym domu.
Tego dnia, razem z Kasią adoptowaliśmy wirtualnie małego hipopotama o imieniu Humpty.
To był nasz prezent dla niej. Była szczęśliwa.
Najszczęśliwsza.
Tego dnia zrozumiałam, że warto podążać za swoimi przekonaniami i zarażać nimi dzieci. Przeżyliśmy ten dzień po naszemu, w zgodzie z sobą, bez sztuczności i naginania się do niekoniecznie dobrych tradycji. Okazało się, że radość z pomocy innym nie ma sobie równych. Żaden prezent jest w stanienie wywołać takiego uczucia.
W tym całym zwariowanym świecie, gdzie tylko konsumpcjonizm ma prawo bytu, gdzie nadal ważniejsze jest ile, a nie jak, gdzie człowieka ocenia się poprzez posiadane przedmioty, gdzie kawałek po kawałku zatracamy swoją tożsamość zatapiając się w cywilizacyjnych regułach – warto posłuchać siebie. Warto zrobić to inaczej.
Świetny wpis, też zgadzam się, że ta cała konsumpcyjna otoczka jest niepotrzebna, a przez nią w ogóle zatraca się sens tego sakramentu. Gdzie w tym wszystkim jest Bóg jeśli skupiamy się tylko na imprezie i prezentach. Taki sakrament ma być potwierdzeniem tego, że chce się iść za Bogiem, jego ścieżką. Ma pani wspaniałe podejście do wychowania dziecka i są tego efekty. Gratuluję odwagi niech was Bóg błogosławi i gratulacje dla córki 🙂
PolubieniePolubienie
Dziękuję 🙂
PolubieniePolubienie